19,90 zł
Cena regularna:
24,90 zł
25,00 zł
Cena regularna:
29,90 zł
59,99 zł
49,90 zł
Cena regularna:
54,90 zł
39,90 zł
Cena regularna:
45,00 zł
39,90 zł
Cena regularna:
45,00 zł
20,00 zł
Cena regularna:
23,00 zł
Tarnopolanina żywot niepokorny - Czesław Blicharski
Autor to postać niezwykła. Jeden z najstarszych żyjących polskich lotników i ostatni Polak - uczestnik bombardowania Drezna w 1945 r. W latach 30. działacz Narodowej Organizacji Gimnazjalnej w Tarnopolu i Młodzieży Wszechpolskiej we Lwowie. Za swoją działalność narodową szykanowany i wielokrotnie aresztowany przez policję. W 1940 r. aresztowany przez NKWD i zesłany na Sybir. W 1942 r. przez Armię gen. Andersa trafił do polskiego lotnictwa w W. Brytanii. Po wojnie przez 10 lat na emigracji w Ameryce Pd. Do Polski przyjechał w 1956 r. - nie był to jednak powrót, bo jego rodzinny Tarnopol był i do dziś pozostaje pod obcą okupacją. Pan Blicharski ma obecnie 95 lat.
Fragment wspomnień Czesława Blicharskiego "Tarnopolanina żywot niepokorny" - wydanej nakładem "Glaukopisu" i Oficyny Wydawniczej "Gryf".
Na „Łozińcu” dostałem pokój na drugim piętrze razem z Zygmuntem „Meka” Michałowiczem, który właśnie przeniósł się z biologii na medycynę i prawem inercji pozostał w tym domu pomimo „statutowych” przeszkód, jako że powinien korzystać z Domu Medyków przy ul. Słodowskiej, na Łyczakowie. Fakt zamieszkania na „Łozińcu” oznaczał dla mnie oderwanie się od dotychczasowego środowiska i wejście w nową społeczność, kształtowaną specyficznym duchem tegoż „Łozińca”, a więc polityczne zaangażowanie się w ruch narodowy, reprezentowany na terenie akademickim przez Młodzież Wszechpolską.
Jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy z konfliktu, jaki rysuje się pomiędzy byciem dobrym studentem a pasją działacza politycznego. Pojechałem do Lwowa ze szczerym zamiarem studiowania i niemarnowania lat, bo nie stać było na to moich rodziców, dla których moje studia były dodatkową ofiarą i problemem ekonomicznym niemal nie do rozwiązania. Pomimo tego że z miejsca porwał mnie panujący we Lwowie ruch, wieczorami zastanawiałem się, jak rodzice wiążą teraz koniec z końcem. Sześćdziesiąt złotych z rodzinnego budżetu przeznaczonych dla mnie było bardzo dużym uszczerbkiem dla domowych finansów.
Pierwsze dni to zbieranie podpisów w indeksie. Zapisałem się zaraz w pierwszym trymestrze na ćwiczenia z prawa zachodnioeuropejskiego. Robienie nowych znajomości, a wybór był znakomity, bo na Wydziale Prawa spotykało się kolegów nawet z Mielca, skąd bliżej było do Krakowa, spod Lublina, nie mówiąc o czterech województwach południowo-wschodnich. Na „Łozińcu” miała swoją siedzibę Czytelnia Akademicka – naczelna organizacja akademicka, i Młodzież Wszechpolska, do której miałem rekomendację z tarnopolskiej NOG-i. Tak więc jeszcze przed immatrykulacją, która odbyła się 27 października 1936 roku, byłem już zakotwiczony w realiach życia akademickiego. Mój indeks nosił dość „kabalistyczny” numer 1013, a w spisie słuchaczy pierwszego roku prawa znajdowałem się na 38 miejscu, licząc „od góry”. Aby zakończyć „numeryczne” dane, było nas w roku szkolnym 1936/1937 na Wydziale Prawa 2559 studentów, w tym: 92 na studium dyplomatycznym, 44 na ekonomiczno-administracyjnym i 66 na sądowym.
Rektorem był doktor Stanisław Kulczyński, prorektorem doktor Roman Longchamps, a dziekanem Wydziału Prawa doktor Ludwig Ehrlich. W czasie jesiennych „manewrów” 1936 roku, będących etapem walki o numerus clausus dla Żydów, nie dopuszczaliśmy ich do budynku „uniwerku”. Na szerokiej klatce schodowej prowadzącej do holu zrobił się tumult. Kilka stopni kamiennych przed wielkimi drzwiami. Paru komunistów i ich „wujków” ze Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej w nieprawnie noszonych, bratniackich czapkach starało się przedrzeć przez nasz kordon. Najwięcej zamieszania robiła po męsku uczesana i nosząca się jak chłopak, oczywiście w prowokacyjnie założonej bratniackiej czapce, Maria Fiderer z mojego roku. Sekundował jej zawsze z boku, gotowy do zniknięcia z lisim uśmieszkiem, Przemysław Ogrodziński i chowający się za nimi Żydzi. W sytuacjach, gdy wśród komunistów znajdowali się studenci z mojego roku, nie angażowałem się czynnie, by nie być rozpoznanym. Po paru minutach szarpaniny awanturującą się „Passionarię” (tak ją nazywaliśmy) wynieśli na rękach koledzy i postawili na ulicy przed głównym wejściem do gmachu.
Gdzieś w połowie lutego 1937 roku dostałem wezwanie do stawienia się przed Komisję Dyscyplinarną Wydziału Prawa. Wezwanie podpisał dziekan – profesor Ehrlich. Komisja mieściła się przy dziekanacie w maleńkiej sali o bardzo wysokich ścianach, co z miejsca robiło na wchodzącym przytłaczające wrażenie. Zdziwiłem się, gdy w sali tej znalazłem się przed obliczem asystenta Adama Ostrowskiego, swobodnie, wręcz poufale rozmawiającego z Marią Fidererówną. Wkrótce sprawa się wyjaśniła, gdy audytor stwierdził, że jestem oskarżony przez Marię Fiderer, przy poparciu świadka Przemysława Ogrodzieńskiego, o słowną zniewagę koleżanki Fiderer przy użyciu słów: „Won stąd, kurwo”. Zaskoczyło mnie to kompletnie, zwłaszcza że takie oskarżenie wyszło od, bądź co bądź, kulturalnej osoby, córki profesora gimnazjalnego z Drohobycza. „Lisia twarzyczka” pot-wierdziła oskarżenie. Moje tłumaczenie, że nie używam takich słów w stosunku do kobiet, żeby nie wiem, jak były czerwone, na nic się nie zdało. Za to w moim indeksie, który musiałem zostawić Komisji Dyscyplinarnej, w miesiąc potem, z datą 27 kwietnia 1937 roku ukazał się taki wpis:
L. 842 Ex 1936/37
Orzeczeniem sędziego dyscyplinarnego dla słuchaczów UJK z dnia 13 II 1937 skazany na karę dyscyplinarną nagany. We Lwowie 27 IV 1937. Dziekan: Ehrlich.
Oczywiście natychmiast odwołałem się, ale starsi koledzy znający stosunki na wydziale (dzięki informacjom sekretarki, pani Rużyckiej) z góry przewidzieli, że nic nie wskóram, bo audytora z oskarżycielką łączą więzy nie tylko ideowe. Teraz tylko trzeba było czekać, jaki wpływ wywrze ten wpis do indeksu na komisję egzaminacyjną, która na sąsiedniej stronie będzie wpisywać wynik mojego pierwszego egzaminu na „uniwerku”.
Dziś, po 56 latach, będąc mądrzejszym o doświadczenia tych lat, cofając się pamięcią do protagonistów tamtego wydarzenia, mogę przedstawić ich późniejsze losy.
Adam Ostrowski tak wygląda w oczach Stefana Korbońskiego w jego książce pt. W imieniu Rzeczypospolitej: „Leszkowi Raabemu «zawdzięczam» także wybór asystenta UJK Ostrowskiego na okręgowego kierownika Walki Cywilnej we Lwowie. Młody, inteligentny, robił dobre wrażenie, odznaczał się tylko za dużą pomysłowością, jeśli chodzi o akcje antykomunistyczne. Nie było większego wroga komunizmu od niego i trzeba go było stale hamować. Wspomniany Ostrowski został z kolei mianowany okręgowym delegatem Rządu we Lwowie, do czego przyczyniłem się również, popierając jego kandydaturę. Tymczasem w czasie Powstania Warszawskiego doszła nas wiadomość, że Ostrowski w zajętym przez wojska sowieckie Lwowie oddał się natychmiast do dyspozycji rządu Osóbki”.
Tu wtrącę informację Pawła Lisiewicza: „W sierpniu 1944 r. NKWD aresztowało Okręgowego Delegata Rządu we Lwowie mgr. Adama Ostrowskiego «Tomasza Niedzielę», socjalistę związanego z lewicą. Kiedy wiadomość o aresztowaniu dotarła do Edwarda Osóbki-Morawskiego, ten zaraz wytargował od Rosjan przeniesienie Ostrowskiego do Lublina, który tam odciął się publicznie od swej działalności, przechodząc na stronę PKWN. Ale na dowód prawomyślności nie omieszkał sypnąć wszystkich swoich współpracowników z lwowskiej Delegatury, wśród nich wielu wybitnych pracowników nauki Uniwersytetu Jana Kazimierza. Spowodowało to w styczniu 1945 r. olbrzymią falę aresztowań przez NKWD we Lwowie”.
Dla dopełnienia image wróćmy jeszcze do Korbońskiego: „Następnie Ostrowski piastował godność wojewody krakowskiego. Odznaczył się na tym stanowisku dwoma postępkami: naciskami na chorego Wincentego Witosa, by przeszedł na współpracę z reżimem lubelskim, oraz kradzieżą resztek mebli z Wawelu, którymi umeblował swoje miesz¬kanie. Gdy w listopadzie 1947 r. uciekłem wraz z żoną do Szwecji, poinformowano mnie tam miarodajnie, że rząd warszawski wnosi ostre protesty przeciw udzieleniu nam prawa azylu. Przedstawił je nie szczędząc osobistych inwektyw ambasador reżymowy w Sztokholmie, tenże sam Ostrowski. Że też nie złamałem ręki, zanim podpisałem jego nominację na kierownika Walki Cywilnej. Jest to jedyna ogromna plama na moich wspomnieniach o SOB (Socjalistyczna Organizacja Bojowa)”.
W jakich czasach żyliśmy w tym zniewolonym kraju, niech świadczy fakt, że katolicki Tygodnik Powszechny upamiętnił Ostrowskiego notatką, że zmarł w wieku 65 lat w Warszawie „dyplomata” 15 stycznia 1977 roku. Nie zdążył zaliczyć ambasady w Rzymie.
Drugi protagonista zdarzenia z 1937 roku, Przemysław Ogrodzieński, poszedł w ślady swego mistrza też w „dyplomaty”; po przejściu szeregu placówek dyplomatycznych Peerelu zdążył być nawet ambasadorem w Indiach. W 1939 roku razem z Fidererówną kontynuowali studia na Uniwersytecie im. Iwana Franki we Lwowie, biorąc czynny udział w życiu politycznym na tejże uczelni. Maria Fiderer również dyskontowała swoje zasługi przedwojenne ze Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej we Lwowie, którą to organizację jej ostatni prezes, Jerzy Lerski, w Emisariuszu Jurze eufemistycznie nazywa „Polską Młodzieżą Społeczno-Demokratyczną”. Któż, po pół wieku, zwróci uwagę na drobny „zabieg kosmetyczny” dokonany w a posteriori?
Okładka | miękka |
Format | B5 |
Wydawnictwo | Glaukopis |
Rok wydania | 2013 |